Pewnego dnia postanowiłem o współpracy porozmawiać z własnym ojcem. Tata opowiedział mi wtedy kilka anegdot o Nowego Jorku lat pięćdziesiątych, między innymi o pewnym przerośniętym menedżerze, który (z przyczyn, w jakie lepiej nie wnikać), zachowywał się niczym podrzędny gangster z kiepskiego filmu. „To były czasy, kiedy już na lunch piliśmy po trzy martini – wspominał ojciec. – Niezależnie od tego, dokąd poszliśmy i jak sprawował się barman, on zawsze rzucał metalową tacą przez ladę i wrzeszczał: «Powiedzcie temu zezowatemu skurwysynowi, żeby nalewał martini do pełna, bo inaczej obetnę mu jaja!»”
Zaśmiałem się uprzejmie, potem odchrząknąłem. „No, tak. Ale mieliśmy rozmawiać o współpracy…” – powiedziałem. Huxley zawarł tę uwagę w liście z 10 lutego 1895 roku. Dodał jednak jeszcze drobne uzupełnienie: „a spod tego wszystkiego chwilami, na mgnienie oka, wyłania się anioł”.
„Och – westchnął ojciec i po raz pierwszy w tej rozmowie na chwilę zamilkł. – Zawsze dawał wysokie napiwki – wyjaśnił po chwili. – Tylko dlatego następnym razem nie wyrzucali tego bałwana za drzwi.”
Początkowo, przypisałem tę anegdotkę do działu psychopatologii, a winę za skłonności kolegi taty złożyłem na karb zbyt częstych lunchów złożonych z martini. Później jednak przekonałem się, że gdy tylko próbowałem mówić o kooperacji, moi rozmówcy, najnormalniejsi ludzie, pracownicy dużych korporacji, często milkli, a kiedy już zaczynali mówić o pracy zespołowej, zupełnie nieświadomie odwoływali się do języka agresji.
Leave a reply